Świat z perspektywy żonatego mężczyzny,
będącego ojcem czwórki dzieci

Hybryda

Hybryda

Kiedyś ludzie pracowali tam, gdzie żyli. Bardzo często dokładnie tam, gdzie się rodzili. Potem jednak nastąpiła zmiana.

Przypomnieliśmy sobie, że jesteśmy urodzonymi nomadami. To stwierdzenie oczywiste, w kontekście historii naszego gatunku. Migracja towarzyszyła nam od zawsze. Wędrowaliśmy w poszukiwaniu lepszych miejsc do życia, z większymi zasobami, bezpieczniejszych. Ale też z powodu ciekawości tego, co za horyzontem. Jeszcze do niedawna dominującym modelem nowoczesnego rynku pracy był ten, w którym żyło się tam, gdzie była praca. To oczywiście ożywiło współcześnie migrację. Wolna Europa, wolny świat i wolność pracy. A w każdym razie sporo ułatwień i możliwości. Do niedawna powszechność.

No właśnie - do niedawna... Bo oto pandemia Covid-19 sprawiła, że funkcjonujące zwlaszcza w świecie biznesu rozwiązania zdalnych form pracy, ale też podnoszenia i rozwijania kompetencji, z dotychczasowego marginesu przeniesione zostały do mainstreamu. Oczywistym jest, że organizacje, które już wcześniej próbowały mierzyć się z takimi wyzwaniami, które inwestowały w zaplecze sprzętowe i sofwaerowe i - przede wszystkim - w budowanie i utrzymanie potencjału kompetencji swoich pracowników, weszły w ten poziom nagłej konieczności niejako na 'miękko' i bezboleśnie. Ale też przysłowiowa 'cała reszta' - w tym też edukacja, została postawiona przed szeregiem konieczności i wyzwań, które w efekcie sprawiły, że dokonało się swoiste przewartościowanie. Moim zdaniem świat się zmienił.

To trochę tak, jak z płaceniem rachunków przez kanały elektroniczne; jak z uwolnieniem od konieczności wystawania w kolejce do okienka kasowego po wypłatę. Tych zdobyczy oddać już nie chcemy.

Szkoła (i nie tylko ona) odkryła potencjał i zalety kształcenia zdalnego. Przy tej okazji, jak nigdy doświadczając swojej prawdziwej siły, którą stanowią nauczyciele i esencja edukacyjnych działań, w któych nauczanie przeważa nad sprawdzaniem i ocenianiem. Nauczanie przez kontakt z zaangażowanymi w ten proces prawdziwymi osobowściami, w otoczce kunsztu i mistrzostwa kompetencji metodycznych, ale też żywego, pełnego interakcji kontaktu. Bo to one wszystkie sprawiły, że w konkurencji z całym Internetem przyciągały dzieciaki do zajęć w formie zdalnej, wszędzie tam, gdzie się odbywały, co wcale nie było regułą. Oczywiście, jest to bardziej złożone, bo równie dobrze można przyjąć za prawdziwą tezę, że synchroniczny kontakt z rówieśnikami w czasie zajęć, przyciągał do nich dzieciaki, bo był jedynym możliwym w czasie lockdown'u. Od wielu dzieci, rodziców, ale też i nauczycieli słyszałem, że dzieci nie chciały opuszczać wirtualnych spotkań w czasie przerw - wykorzystywały ten czas, jako okazję do bycia razem. To było dla nich ważne.

W każdym razie to wahadło wychyliło się daleko, ujawniając możliwości rozwiązania pracy i zdalnej edukacji. Oczywiście pokazując jednocześnie sfery ograniczeń, których przekroczenie jest warunkiem realizacji tych potencjałów i obietnic.

Osobiście obstawiam, że zostanie już z nami - zarówno w większości aktywności zawodowych nie wiążących się z pracą przy maszynach, rękodziełem, itp., ale także w edukacji - model hybrydowy, łączący formy pracy i edukacji zdalnej z rozwiązaniami tradycyjnymi. Tak jak w swojej codzienności korzystamy z udogodnień elektronicznej bankowości, możliwości komunikacji, partycypowania w kulturze - nie tylko w jej wersji 'instant', rozwijania zainteresowań, itp., tak pozostajemy i pozostaniemy wciąż w przestrzeni działań bezpośrednich, niczym nie zapośredniczanych interakcji z ludźmi i przedmiotami.

Twierdzę, że ten model hybrydowy wkrótce stanie się dominującym rozwiązaniem edukacji i sporej części aktywności zawodowych.

I w tym miejscu mam dwie uwagi. Takie mieszane formy w edukacji funkcjonowały już wcześniej. Mają one swoją nazwę - blended learning. Chciałbym tylko stwierdzić, że niezależnie od stopnia obecności, czy też raczej nieobecności w polskim systemie edukacyjnym, owo 'blended' funkcjonuje już od dość dawna w... naturze. Ba! W zasadzie mogę stwierdzić, że każde uczenie się jest 'blended'. Uczniowie, studenci, osoby dokształcające się wedla dowolnego klucza, samoistnie, bez nakazów, sugestii czy poleceń - czasem zaś wbrew zakazom (np. w przypadku szkół), w procesie uczenia się wykorzystują różnego rodzaju technologie do uczestniczenia w zajęciach, zapisywania, przetwarzania i agregowania notatek, wykonywania zadanych prac, tworzenia 'bryków' i pomocy do zapamiętywania, .itp, .itd. Wprowadzanie zatem pod strzechę edukacji nowoczesnych technologii, implementacja nowych form nauczania, jedynie i aż dogania świat istniejący poza formalnymi jej strukturami. I dobrze. W każdym razie będzie dobrze, jeśli w procesach tych uwzględnione zostaną obszary braków i zagrożeń związanych chociażby z barierami wejścia do świata technologii czy dostępu do Internetu, o których po części już wzmiankowałem.

Druga uwaga wiąże się ze stwierdzeniem, że to nie szkoła, uczelnie, czy związana z nimi nauka stanowi forpocztę dla idei i przykłady ich wdrożeń i implementacji. Jako osoba związana z edukacją chiałbym stanowić tę forpocztę, ale stwierdzam - bez satysfakcji przyznaję, że osobiście korzystam z rozwiązań - podobnie jak znakomita przestrzeń szeroko rozumianej szkoły, które zasilają aktywności edukacyjne, a płyną do niej ze sfery biznesu. To biznes ma pieniądze, czas i potencjał szkoleniowo-wdrożeniowy, nie szkoła. To w sferze aktywności przynoszących wymierne zyski, opłaca się poszukiwać i znajdować coraz lepsze rozwiązania, adekwatniejsze działania i skuteczniejsze praktyki. Oczywiście biznes bazuje na zdobyczach - chociażby neuronauki, ale i innych dyscyplin. Ale też jest przestrzenią, w której koszt eksploracji i wdrażania nowych praktyk jest zwyczajnie do oganięcia. Dzieje się tak chociażby z powodu chyba nie dość dobrze rozumianego w kraju nad Wisłą - inwestycja w pracownika, jego kompetencje i rozwój dający szansę również na twórcze, samodzielne działania, sprzyja osiąganiu celów zakładanych przez organizację. Dla systemu polskiej edukacji to wydaje się być odleglejsze niż granice znanego nam Wszechświata... W każdym razie jest to jeden z powodów.

Wracając na ziemię, do codzienności...

Dyskutowałem niedawno w gronie zaangażowanych w rozwój i edukację dzieci rodziców i nauczycieli, pomysł implementacji rozwiązania łączącego edukację w jej tradycyjnej formie w szkolnej sali, z formą synchronicznego uczestniczenia w takich zajęciach. Oczywiście, pomysł ten powstał, jako potencjalna odpowiedź na istniejącą sytuację możliwości ponownego zamknięcia szkół, a przynajmniej częściowego ograniczenia jej działalności w swoich murach.

Bo co zrobić w przypadku, gdy do szkoły przychodzi osoba z objawami infekcji? Szkoła nie może dopuścić do sytuacji rozprzestrzenienia się infekcji. W zasadzie dotyczy to każdej formy zagrożenia wirusowego, - od 'zwykłej' - przypomnę, że wciąż śmiertelnej w części przypadków grypy, na korona-wirusie (nie)kończąc. Dotyczy to zarówo uczniów, jak i nauczycieli.

W przypadku uczniów sytuacja teoretycznie jest prostsza. Uczeń ma udać się do domu, i... No, w zasadzie to nie wiadomo co, bo lekcje odbywają się w szkole, do której uczeń w takiej sytuacji nie ma wstępu. Do czasu wyjaśnienia sytuacji zdrowotnej - to wszak może być, i jest statystycznie najczęściej 'zwykły' katar, uczeń jest wyautowany z procesu nauczania/uczenia się w szkole. Można stwierdzić, że to w sumie nic nowego, bo zdarzało się tak już wcześniej i nikt nie robił z tego żadnego 'halo'. Tyle, że zmiana, o której wzmiankuję od jakiegoś czasu już się dokonała. Wiemy już, że można i że warto włączać dzieciaki do edukacji zdalnej, której akcje rosną nie tylko w sytuacji absolutnej konieczności, płynącej z izolacji dziecka. Funkcjonuje od dawna instancja indywidualnego kształcenia dla osób izolowanych z powodu choroby, złamanej kończyny, itp. Ale rozwiązanie włączenia takich osób w proces edukacyjny dokonujący się w szkole - za pośrednictwem technologii, ma szansę dać im zdecydowanie więcej i lepiej.

W przypadku nauczycieli z objawami infekcji, sprawa jest identyczna w odniesieniu do zakazu przystąpienia do pełnienia czynności służbowych w szkole. W sytuacji zagrożenia śmiertelnym wirusem, oczywistym jest, że szanse na zainfekowanie innych osób są w takim miejscu, jak szkoła wysokie. I nikt nie podejmie takiego ryzyka. Jeśli nauczyciel uda się do lekarza - z dokładnie tego samego powodu niechęci lub braku możliwości podjęcia ryzyka, nauczyciel z pewnością otrzyma zwolnienie. Ale to oznacza kłopot dla szkoły, uczniów i rodziców, którzy mogą chcieć zająć czymś sensownym dziecko w czasie tej szkolnej izolacji, jak również samego nauczyciela. Nagle trzeba znaleźć zastępstwo dla wszystkich prowadzonych przez taką zainfekowaną niewiadomo-czym osobę zajęć. Nauczycielowi zwolnienie może wyjść bokiem finansowo. A przecież zwykła infekcja, będąca podstawą do wyłączenia z aktywności w szkole absolutnie nie musi być wykluczającą kompetentnego nauczyciela z aktywności edukacyjnej przy wykorzystaniu zdalnych jej form.

Dyskutowany pomysł przyjął postać rozwiązania, w którym jeśli nieobecni uczniowie lub ich opiekunowie prawni zgłosza taką potrzebę, prowadzący zajęcia nauczyciele uaktywnią ich transmisję online poprzez wykorzystywane w placówce medium. Poza popularną w ostatniej - oby, odsłonie Covid-19 platformą Zoom, do szkół trafiają kupowane przez jednostki administracyjne rozwiązania MS365, z aplikacją Teams na pokładzie, rzadziej rozwiązania firmy z Mountain View. W przypadku nauczyciela zajęcia wyglądałyby tak, że do sali wchodzi inny nauczyciel, wykonujący tę pracę w obszarze zadań opiekuńczych, bo jego obecność sprowadzałaby się do aktywizacji połączenia online z dydaktykiem, który przeprowadzi lekcję w formie zdalnej. Czyli, że po aktywizacji całej tej technologicznej machiny - komputera z rzutnikiem i głośnikami lub tablicy multimedialnej, jego rola sprowadziłaby się do sprawowania opieki i zapewnienia dzieciom bezpieczeństwa w czasie zajęć.

Dzięki temu, izolowane w domach dzieci mogłyby uczestniczyć 'aż tak' w lekcji ze swoimi koleżankami i kolegami. Nauczyciel mógłby zrealizować założone cele dla danych zajęć w sposób możliwie najpełniejszy. Nie jest to zapewne rozwiązanie idealne, ale też nie ma sensu rozważanie stopnia idelaności świata, który idealnym nie jest. Dla mnie to rozwiązanie - po sprawdzeniu i ewaluacji, ma szansę stać się takim 'win-win', w którym najwięcej korzyści odnoszą wszystkie strony. Piszę 'wszystkie', bo są nimi uczniowie i nauczyciele, ale także rodzice i szkoła, jako jednostka administracyjna.

Taka forma szkolenia stacjonarnego, czy też edukacja szkolna z dodatkową transmisją online wymaga jednak zrozumienia od wszystkich stron takiego procesu jednej, kluczowej sprawy - po stronie uczestników online ryzyko braku możliwości osiągnięcia celów edukacyjnych, czy też szkoleniowych - graniczy z pewnością.

Jest takie powiedzenie o śwince morskiej, która jest ani świnką, ani morską. W proponowanym układzie - stacjonarne szkolenie + stream, istnieje tylko jedno sprawdzające się rozwiązanie. Jest nim skupienie się na procesie edukacyjnym, w który angażuje się wyłącznie osoby realnie w nim uczestniczące.

Nie da się zrealizować celów edukacyjnych jednocześnie w 'realu' i 'online'. Opcja skupienia się na grupie uczestników spotkania online, z punktu wyklucza osoby uczestniczące o spotkaniu na żywo. W przypadku obu grup należy bowiem stosować odmienne sposoby pracy, interakcji i komunikacji. Ogólnie, chociaż bardziej adekwatnie mówiąc, obie formy pracy wymagają stosowania odmiennych metodyk prowadzenia zajęć. Próba przytrzymania obu 'srok za ogony', jest skazana na porażkę. Powtórzę - jedyną opcją jest skupienie się na procesie dokonującym się w sali i dodanie streamu dla osób, które będą włączone w ten proces w formie biernej.

Ale to wystarczy, aby osoby, które nie mogą być obecne w spotkaniu/lekcji, straciły najmniej lub też zyskały najwięcej w zaistniałej sytuacji braku możliwości uczestniczenia w zajęciach stacjonarnych.

Piszę o tym rozwiązaniu, bo o ile wydaje się bezcennym o sytuacji zagrożenia epidemicznego i wiążącymi się z nim ograniczeniami formalnymi i zdroworozsądkowymi, o tyle jest to, według mnie, atrakcyjne rozwiązanie dla edukacji jako takiej i to na różnych jej szczeblach.

Zapewne potrzeba zmierzyć się z tematem. Dokonać licznych prób, by zebrać dane pozwalające na dokonanie wielokrotnych i złożonych analiz; na znalezienie miejsc newralgicznych i sposobów radzenia sobie z ujawnionymi w ten sposób sytuacjami. Moim zdaniem, gra nie tylko jest 'wartą świeczki'. Uważam, że jesteśmy w sytuacji, w której nie ma co pytać 'czy?', a wyłącznie 'jak?'. Jak to zrobić najlepiej, oczywiście. Bo według mnie - odwrotu nie już ma.

I nie będzie do czasu, aż 'piorun strzeli w rabarbar'...


{{ message }}

{{ 'Comments are closed.' | trans }}