Świat z perspektywy żonatego mężczyzny,
będącego ojcem czwórki dzieci

Trochę gorszy dom

Trochę gorszy dom

Znasz to uczucie? Ostatnie spojrzenie, ostatnie dotknięcie stopami, ostatnie muśnięcie ręką, ostatnie… Brrr... Ja zwykle robię tak, że odcinam od razu, zamykam, kończę. Dzisiejszy wpis będzie o tym, że jestem już po urlopie. Albo, że wakacje już za mną. Od 3 lipca… To straszne! Dzieci na dobrą sprawę właśnie zaczynają, a ja już kończę swoje wakacje… Ale to będzie raczej fajny wpis. Bo moje wakacje, z dziećmi – były super!

W tym roku pojechaliśmy do Domku nad Drwęcą, jak go nazywamy. Niedaleko Torunia, niedaleko Okonina, w którym jest fajne jezioro. Domek przytulony do strefy Natura 2000. Blisko szlaku turystycznego. Ale tu samochodów niewiele - najczęściej można spotkać rowerzystów. Na szczęście… Wakacje były super, bo w zasadzie były tak zwanym samograjem. Początkowo byłem z trójką naszych własnych dzieci, ale krótko potem dołączyła do nas dwójka zaprzyjaźnionych. Dzieci znają się dobrze, lubią bawić się razem, tworzyć, kombinować. Było wesoło!

Co ma do zaoferowania Domek nad Drwęcą? Przede wszystkim sam fakt, że jest. Kiedy ta ziemia była kupowana czterdzieści parę lat temu, było tutaj zwyczajne pole. Ojciec opowiadał mi, jak z Właścicielami sadzili pierwsze drzewa. Pamiętam jeszcze starą chatę, krytą strzechą. Przetrwała tylko kilka lat po kupnie tego spłachetka ziemi przez nowych właścicieli. Ktoś pozazdrościł. Gospodarze mieli włamanie. A jego fakt próbowano ukryć podpaleniem. Nie ma już starego domu krytego strzechą.

Pamiętam, że będąc młodym człowiekiem w potrzebie zwiedzania świata kilkukrotnie korzystałem z tego miejsca spływając pontonami Drwęcą do Torunia. To były czasy! Ruskie pontony, odporne niemal na wszystko, dające się skleić byle kawałkiem gumy. I my - młodzi, uśmiechnięci, otwarci na przygodę. Zatrzymywaliśmy się tutaj aby przenocować. Po spaleniu starego w domu, Gospodarze podnieśli się z przykrości których doświadczyli. Wybudowali nowy Dom. Nie tak piękny, bo to chyba nie było już możliwe ale za to, bardziej funkcjonalny. Przynajmniej, według ówczesnych standardów... Eternit w poszyciu dachu zdradza jednak jego leciwość… Domek budowany był jeszcze tak zwanym systemem gospodarczym. Oznaczało to “organizowanie” materiału. I nie chodzi o kradzież. Zwyczajnie budowało się z tego, co było dostępne… I tak, przykładowo, wchodząc do kuchni i patrząc na sufit zobaczysz, że jego powierzchnię tworzą stare drzwi z remontu jednego z toruńskich hoteli. A na nich - być może dzisiaj niezrozumiałe napisy namalowane farbą, głoszące „Wychodzisz? Zgaś światło!”. Jest klimat!

Pamiętam, jak moja Mama pomagała w zakupie piecyka do kuchni. To były lata ’90. Piecyk ten stoi do dzisiaj. Sądząc po śladach, po śmierci Gospodarzy, jestem jedynym z niego korzystającym. To może mieć związek z faktem, iż zasilanie paliwem - wszędzie dostępnym chrustem, możliwe jest w nim, wyłącznie z góry, co nie jest najwygodniejszym rozwiązaniem. Ale piecyk działa. Doceniałem to zwłaszcza w chłodne wiosenne dni, w czasie krótkich wypadów tutaj. Na dworze było na tyle zimno, że ogrzanie się przy ognisku nie wystarczało. Bo, z ogniskiem jest tak, że generuje specyficzną długość fali, pozwalającą na ogrzanie powierzchniowe. Czyli, musisz wybrać: grzejesz przodki albo tyłki; nigdy oba na ‚raz’. To, w odróżnieniu od źródła ciepła, jakim jest nasze Słońce, W jego przypadku wystarczy wystawić na jego działanie jedną z kończyn lub część ciała, aby odczuwać ciepło w całym organizmie... Ot, przypadek obozowiczów... Właśnie dlatego korzystałem z piecyka w domu, aby nagrzać pomieszczenie i wygrzać się w zimnym czasie.

W domku jest kilka izb - to takie staroświeckie określenie pokoi, ale my najmocniej okupowaliśmy odpowiednik dzisiejszego salonu. Tu spaliśmy na przysłowiowej ‚kupie’. Bo blisko łazienki - z zimną wodą, ale i toaletą. Bo bez stromych schodów na poddasze wiodących… Poddasze było dzieci i tak. Ale bez żalu. Bo w gorące dni. Ale, jak to na poddaszu, było tam wówczas bardzo gorąco. Ja sam wolałem przebywać na dworze, bliżej natury. Jak zwykle zresztą…

Wspomniałem wcześniej, że Domek nad Drwęcą leży blisko strefy Natura 2000. Teoretycznie oznacza to, że nie można tu robić wielu rzeczy, na które większość ludzi miałaby ochotę, czyli przede wszystkim nie można organizować przestrzeni. Nie można wycinać, budować... I dobrze!

W miejscu, w którym byliśmy jest ostoja danieli. Daniele, to takie inne i trochę mniejsze jelenie szlachetne, sprowadzone do Europy przez Fenicjan, później Rzymian. Mają dość charakterystyczne poroże - dopatrz w internecie, proszę. Jakkolwiek daniele w Polsce są gatunkiem łownym z okresem ochronnym, tak w strefie Natura 2000, powinny czuć się dobrze. Ale chyba nie do końca. Którejś nocy obudziłem się nagle. Zawsze jest powód, dla którego nagle budzimy się w przysłowiowym 'środku nocy'. W nocnej ciszy usłyszałem ryk przerażonego zwierzęcia... Było to przejmujące. Zanim dotarło do mnie, co słyszę w istocie - dźwięk ten urwał się nagle. Chwilę później usłyszałem zaś radosne głosy trzech, może czterech mężczyzn. Niestety z powodu odległości od źródła - bez rozumienia tego, co mówią. Nie mniej, radość przebijała z nich wyraźnie. W środku nocy. W strefie Natura 2000... Przez trzy kolejne dni głównie padało. 'Przypadkiem", wybraliśmy się w to miejsce na spacer z dziećmi - nie opowiadałem im tej historii, kiedy zrobiło się cieplej. Zobaczyłem tu jednak jedynie ślady kół terenowych samochodów i zdekompletowane części garderoby (skarpetki moro). Nie znalazłem natomiast niczego, co świadczyłoby o polowaniu. Ale myśl, że tak właśnie było, nie opuszcza mnie do tej pory. Może ze względu na ryk przerażonego zwierzęcia, który zbudził mnie w środku nocy... Na domach w okolicy widać wywieszone poroża. Skądś musiały się wziąć… Spacerując - już samotnie w tej okolicy, znajdowałem duże kości. Nie które z nich były obcięte jakimś ostrym narzędziem...

Rzeka, to potęga. Zapewnia życie i różnorodność. Ma zdolność oczyszczania się - w odróżnieniu od jezior. I jakkolwiek doświadczamy suszy i drastycznego, permanentnego i kumulującego się z roku na rok obniżenia wód gruntowych w całym kraju, tu akurat - w samym jej pobliżu, jest to mało odczuwalne. Na którymś z wiosennych spacerów, znalazłem nawet torfowisko. Było to przeżycie, bo nie spodziewając się niczego tak daleko od rzeki - zwyczajnie wpadłem w nie. Butów co prawda nie zgubiłem, ale było emocjonująco. Obiecałem steż obie wrócić tu i eksplorować torfowisko bezpiecznie dla siebie i bez szkody dla niego.

Generalnie mógłbym stwierdzić, że pogoda w czasie naszego pobytu w Domku nad Drwęcą nas nie rozpieszczała. Głównie lało. Potrafię sobie wyobrazić niedouczonych, lub - co bardziej prawdopodobne - źle wykształconych ludzi, mylących pogodę z klimatem. Takich, wątpiących w niekorzystne dla Planety i istot ją zamieszkujących zmiany klimatu. W podwyższenie średnich temperatur, w susze... Nie mniej - w lesie - mimo deszczu, było generalnie sucho. Jakkolwiek poziomek zatrzęsienie. Wydaje się to sprzeczne, ale opieram to zdanie o doświadczenie. Dzieciaki zbierały te poziomki na potęgę. Ale nie trzeba być Sherlockiem, żeby dostrzec, że ściółka w lesie zatrzymuje niewiele wody. A pod nią - sucho...

W czasie jednej z nocnych ulew wybrałem się na samotny spacer. Dzieciaki spały już, a lało tak pięknie, że aż... To jest historia z tych: 'gdybym miał stuptuty'. Z ich braku włożyłem na nogi 'służbowe' kalosze. Trochę lepsze niż zwykle gumiaki, bo z w kładką i ociepleniem. Ale ostatecznie - kalosze. Wybrałem się na spacer znaną sobie trasą. Rośliny, które wiosną sięgały mi do kolan, za sprawą deszczu wyrosły tutaj aż do mojej piersi. Było równie wspaniałe i przejmująco, co i mokro. Wpuszczone w buty nogawki spodni transportowały wodę bezpośrednio do kaloszy... A ja uparłem się, żeby przejść tę konkretną trasę... No cóż! Buty suszyłem tydzień... Ale było wspaniałe!

W Domku nad Drwęcą byłem krótko, ale wystarczająco długo, by przekroczyć próg... Nie wiem, jak to opisać... Spróbuję tak: czy jeśli jedziesz w naturę, korzystasz z okazji i chodzisz boso? Po trawie, po piasku, po kamieniach? No to wyobraź sobie, że przekraczasz tę niewidzialną granicę i chodzisz boso. Po wszystkim bez wyjątku - po chaszczach, po ściółce, kamieniach, błocku... Rano, we dnie, w nocy... Po zimnym i mokrym... Tę granicę wyznacza też niechęć do obucia stóp, którym jest dobrze, tak jak jest. Żyję też dla takich chwil. A potem łażę tak, jak najdłużej. W bosych stopach - w mieście w sandałach, aż do listopada... Lub jak długo się da…

Zaskoczeniem był dla mnie, mój biologiczny zegar. Myślałem, że jestem typem ‚skowronka’. Okazało się, że jestem i owszem. Budziły mnie ptaki o brzasku, czyli jeszcze przed wschodem słońca. W czasie najkrótszych letnich nocy, to przed czwartą rano. Wstawałem więc. Rozpalałem sobie mały ogień. Czasem wygrzewałem się leniwie. Czasem jednak dopadał mnie - przepraszam za wyrażenie - okurwieńczy szał. Pracowitości oczywiście. Po wypiciu kawy, rzucałem się do zadań, których Domek nad Drwęcą - wraz z przyległościami, dostarczał w obfitości. Takich, zero-nakładowych, jeśli nie liczyć pomyślunku, czasu i wysiłku. Zdarzyło się i tak, że kończyłem prace z powodu deszczu, który przypominał o sobie w czasie pobudki dzieci. Ale tym sposobem udało mi się zrobić sporo rzeczy. Cieszących oko, ale i takich niewidocznych, a jednocześnie ważnych. I dających spełnienie - przynajmniej mnie samemu :). W każdym razie mój zegar biologiczny budził mnie rano i pozwalał zasypiać w środku nocy. Oczywiście po krótkiej popołudniowej drzemce...

Dzieciaki. Zauważyłaś/zauważyłeś, że wspomniałem o drobnym fakcie wyjazdu do Domku nad Drwęcę z dziećmi? Było tak w istocie. Najpierw z trójką, potem z piątką, na koniec zaś z dwójką. I wiesz co? Napiszę to, co zwykle: to był samograj. Wychodzi na to, że w naturze wystarczy nam dorosłym stworzyć ramę, a dzieciaki zapełnią ją treścią i sensem już same. Zabraliśmy z sobą walkie-takie Julka i jakiś czas urządzenia te rzecywiście były w użyciu. Tyle, że po powtórnym oswojeniu przestrzeni (ostatni raz byliśmy tu razem rok temu), dalekiej od szosy, w bliskości lasu, łąk i pagórków, okazało się, że nic dzieciom nie robi tak dobrze jak swoboda. Chodziły sobie zatem do lasu po drewka do strugania i patyki do ogniska. Wiadomo, że brzoza pozwala rozpalić ogień nawet na mokro. My mieliśmy raczej mokry czas, zaaferowane tym dzieciaki - i nauczone przykładem - przynosiły więc korę brzozy do rozpalenia ogniska. Zbierały poziomki, maliny, czasem i grzyby. Łaziły, buczały i huczały. Zwłaszcza, gdy goniły lub szukały naszego psa - Fraktala. No przecież, że zabraliśmy go z sobą :)

I tu rzecz ciekawa. Fraktal, wyrwany ze schroniska na kilka tysięcy psów, doświadcza swoistej traumy. Póki co - pracujemy nad tym - źle reaguje na inne psy. Nie wiedziałem, jak zareaguje na to nowe miejsce. Okazało się, że nie było czym się aż tak przejmować. Fraktal od wyjścia z auta… wsiąkł w naturę. Wyszło jakoś tak naturalnie, że od samego przyjazdu tutaj, łaził samopas. W gustownych szelkach dla rozpoznania psa zaopiekowanego, dających szansę na złapanie go w razie potrzeby. Tyle, że potrzeby nie było. Łaził sobie, ganiał sarny, szukał sobie znanego. I przyłaził pod dom. Znajdował swoje miejsce w pobliżu. W dni słoneczne, chronił się w cieniu. W deszczowe - zalegiwał w dziecięcej piaskownicy z daszkiem, ale nie rezygnował z możliwości bycia w naturze. Pomagała mu w tym zapewnie moja w niej obecność. Każdą możliwą chwilę spędzałem bowiem na dworze i ja. Miałem wyrzuty sumienia, kiedy na noc zaciągałem go - sam nie chciał wejść - do domu. No cóż. Las nocą rządzi się swoimi prawami. To moja nieufność kazała mi zatrzymywać go w domu. Z jego strony widziałem pełną gotowość… Może kiedyś…

Wczesne wstawanie i dość późne kładzenie się spać pozwalało mi dokonywać niecodziennych dla mieszczucha obserwacji. Jedną z ważniejszych był fakt, iż w głowie miałem ciągle bzykanie. Pomyślałaś... Podoba mi się Twój tok rozumowania, ale chodziło mi o bzykanie pszczół. W bezpośrednim sąsiedztwie domu rośnie bowiem piękna i rozłożysta dzisiaj lipa. Taka akurat na wspaniałą huśtawkę. Powiedzenie ‚pracowity jak pszczoła’ nie wzięło się z niczego. Przeciwnie - pszczoły na naszej lipie, zaczynały bzykać o brzasku, a od wschodu do zachodu słońca, towarzyszyło nam ich specyficzne, nieco basowe i przyjemne bzykanie. Lub bzyczenie, skoro aż tak bardzo się upierasz... Po zachodzie słońca, jego doniosłość zmniejszała się wyraźnie, ale trwała aż do zapadnięcia ciemności. Normalnie - szacun dla ich pracowitości. A propos wschodów i zachodów słońca. Zdarzyło się kilka dni, gdy te były widoczne. Wiesz już zapewne, że marny ze mnie fotograf. Pomijając brak sprzętu... Jednym z moich życiowych, bo towarzyszących mi od dzieciństwa marzeń, jest takie, by móc zachowywać obrazy widziane oczami - niczym zdjęcia. Z całym bogactwem tego, co oko i patrzący przezeń jest w stanie zobaczyć i uchwycić. W tym konkretnym przypadku mam na myśli widok oświetlanych wschodzącym i co tzw. 'złotej godzinie', w której słońce świeci w szczególny, specyficzny sposób. Będąc nisko nad horyzontem rozświetla świat miękkim światłem - prawdziwie złotym blaskiem. Wciąż mam w oczach ten blask na pniach smukłych sosen i brzóz, raz jednej, raz z drugiej strony. Gdybym mógł, lub postarał się bardziej, sfotografowałbym te same drzewa w tych porach. Żyję dla takich widoków.

Sielsko-anielski czas niestety już się skończył. Pytałem przed opuszczeniem tego miejsca wszystkie dzieci, czy chciałyby, abyśmy przyjechali tu raz jeszcze. Odpowiadały, że tak! Mimo przaśności domu, łazienkowej niewygody, chłodu, deszczu za oknami. O kleszczach nie wspominając…

Ostateczeni, wyjeżdżałem z Domku nad Drwęcą z Najmłodszymi. Jakoś tak, żeby nie przeciągać pożegnań - tych ostatków wszystkiego, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy. Zaproponowałem dziewczynkom, że na trzy-czte-ry, zawołamy na pożegnanie „dziękujemy!”. Zawołaliśmy razem i... po chwili Zojka zawołała „za poziomki!” i zaczęła wołać raz jeszcze ‚dzię-ku-je-my!’. Gaja dołączyła się nie tylko do tego skandowania, bo po kolejnym powtórzeniu dodała od siebie „za malinki!”. Potem, poszło już gładko. Dziewczynki wolały ‚dziękujemy!’, dopowiadając samodzielnie za co... To było absolutnie niesamowite! Niewymuszone, całkowicie naturalne i przepełnione emocjami szczęśliwych dzieci. Ja zaś, jak na podcastera przystało... No, nie przystało, bo nie miałem pod ręką żadnego rejestratora, aby zachować ten moment. Rzeczony 'moment” rozciągnął się na około półtora kilometra, aż dojechaliśmy do szosy. Miałem łzy wzruszenia w oczach. I piękne, spełnione dzieci...

Zastanawiasz się pewnie skąd wziął się tytuł tego wpisu. Co znaczy ‚gorszy dom’, kiedy opisuję taką sielanę. Kiedy byłem młodszy - taka figura retoryczna, bo dalej nie czuję się starym, to słabłem na samą myśl uwiązania do jednego miejsca. To był czas eksploracji bliższych i dalszych. Czas wędrówek, spływów, biwakowania z namiotem i bez. Głównie w Polsce, bo podróże zagraniczne były utrudnione, wymagające zachodu. Dzisiaj jestem innym człowiekiem niż wtedy. Chyba już się wyszumiałem, nazwiedzałem i naoglądałem. W każdym razie nie czuję takiej potrzeby, jak kiedyś. Teraz marzy mi się mały dom. Dom w przyrodzie. W którym piach, błoto czy igliwie na podłodze nie jest dramatem, a tylko i aż oznaką obecności w nim. Oczywiście w połączeniu z miotłą do zamiatania tych artefaktów. Marzy mi się dom z wodą, z prądem. Taki, z miejscem do spania - jakoś - nawet na przysłowiowej ‚kupie’. Własny. Chyba już dojrzałem. Okazuje się bowiem, że jestem typem gospodarza. Zupełnie jak, właściciele Domku nad Drwęcą, którzy pustą przestrzeń zamienili z czasem w niesamowite miejsce pełne życia.

Posiadanie dwóch domów wiąże się z podwojeniem obowiązków, opłat, konieczności... Mi natomiast marzy się trochę gorszy dom. W którym będą jakieś sztućce, jakieś łóżko, woda i prąd. Dom wpisany w naturę. Miejsce do istnienia w powtarzanych - skończonych acz niezliczonych iteracjach ‚tu i teraz’. Marzy mi się miejsce, czas. Marzy mi się praca przy nim, sadzenie drzew, dorastanie dzieci, może wnucząt. Marzy mi się miejsce-które-zostanie, jak to w którym byliśmy. Sens, wspaniałe wspomnienia, historie i przygody.

Wspaniałych wakacji i Tobie!


{{ message }}

{{ 'Comments are closed.' | trans }}